wasp91zg prowadzi tutaj blog rowerowy

Keep calm & ciśnij watów

Wpisy archiwalne w kategorii

zawody

Dystans całkowity:2051.40 km (w terenie 1720.50 km; 83.87%)
Czas w ruchu:107:31
Średnia prędkość:19.08 km/h
Maksymalna prędkość:68.50 km/h
Suma podjazdów:26457 m
Maks. tętno maksymalne:192 (98 %)
Maks. tętno średnie:184 (96 %)
Suma kalorii:83635 kcal
Liczba aktywności:76
Średnio na aktywność:26.99 km i 1h 24m
Więcej statystyk

VI Zielonogórskie Grand Prix MTB Amatorów 2012 - Drzonków - rozgrzewka

  • DST 7.50km
  • Teren 7.00km
  • Czas 00:35
  • VAVG 12.86km/h
  • VMAX 41.22km/h
  • Temperatura 13.0°C
  • HRmax 167( 83%)
  • HRavg 132( 66%)
  • Kalorie 372kcal
  • Sprzęt Biała Dama
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 23 września 2012 | dodano: 09.01.2013


Kategoria trening, XCO, zawody

VI Zielonogórskie Grand Prix MTB Amatorów 2012 - Drzonków - start

  • DST 41.50km
  • Teren 41.50km
  • Czas 01:35
  • VAVG 26.21km/h
  • VMAX 39.36km/h
  • Temperatura 15.0°C
  • HRmax 187( 93%)
  • HRavg 181( 90%)
  • Kalorie 1695kcal
  • Sprzęt Biała Dama
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 23 września 2012 | dodano: 09.01.2013

1:35:00
1) 0:18:51 /11
2) 0:18:48 /9
3) 0:19:06 /9
4) 0:19:15 /10
5) 0:18:57 /12


Kategoria XCO, zawody

UPHILL na Śnieżkę - start

  • DST 13.83km
  • Teren 9.12km
  • Czas 01:07
  • VAVG 12.39km/h
  • VMAX 56.90km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • HRmax 182( 91%)
  • HRavg 178( 89%)
  • Kalorie 1166kcal
  • Podjazdy 1012m
  • Sprzęt Biała Dama
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 12 sierpnia 2012 | dodano: 13.08.2012

Z pozytywnym i bojowym nastawieniem pojawiłem się na linii startu honorowego na stadionie w Karpaczu. Plan minimum, jak sobie postanowiłem dzień wcześniej był następujący: miejsce w pierwszej 40 OPEN i czas poniżej 75min na szczycie. Udało się ustawić w okolicy 5-6 rzędu, obok stał kolega z podróży Michał. Trochę gadki, śmiechu i ostatnie pytania do niego odnośnie góry, bo pokonywał ją już 2 raz. Warto, więc było skorzystać z wiedzy kogoś doświadczonego i jego porad odnośnie zdobywania "Królewny Śnieżki". Jest 9:55, kolumna przemieszcza się na linię startu właściwego na głównej ulicy przy DW Bachus. Ostatnie komunikaty organizatora, szybka zmiana kompresji w widłach(początek po asfalcie i zbędne jest pompowanie widelca), zerknięcie czy przełożenie jest właściwe, ostatni łyk izo przed startem. Wszystko gotowe i rozpoczęło się odliczanie. Padło START, rozległa się syrena z wozu pilotującego stawkę, pulsometr zaczął odliczać moje 75min i w drogę.
Początek jak to zawsze ostry. Slalom między zawodnikami, którzy pojawili się z przodu i dokręcanie tempa. Jakby nie patrzeć pierwsze 500m podjazdu pokonałem z prędkością blisko 30kmh, później było spokojniej. Cały asfaltowy odcinek z centrum Karpacza, aż do wjazdu przy świątyni WANG jechałem z prędkością między 20-22kmh. Fakt, że łatwo na asfalcie o takie i wyższe prędkości, jednak nie chciałem się zajechać na samym początku. Jakoś w połowie odcinka grupa się rozciągnęła i jechałem widząc małe pociągi przed sobą, bądź też je mijając. Ten asfaltowy odcinek miał jeszcze jedną zaletę. Żadnych samochodów, także można było każdy łuk optymalnie pokonać, nie martwiąc się o potrącenie. Jazda była dobra, starałem się utrzymać rytm nucąc sobie przy tym "mniej niż zero"(do tej pory nie wiem, czemu akurat to...). No i nadszedł moment, kiedy ukazał się mocno nachylony, kamienisty podjazd do świątyni WANG. Szybkie zamieszanie na koronkach. Redukcja z przodu na młynek i zrzucenie na kasecie dwie koronki w niżej, aby kadencji nie stracić i jazda. W tym momencie zaczęło się podciąganie łańcucha o koronkę wyżej i wyżej, i wyżej. Na przełożeniu 22-28T, lekko kręcąc minąłem paru zawodników, którzy nie wiem czemu, pokonywali ten podjazd ambitnie z łydki... Zobaczyłem zawodnika Whirlpool Teamu, Kamila Dziedzicia. Postanowiłem go dojść. Udało się, ba nawet go minąłem. Jednak nie dał za wygraną i zaczęliśmy się tasować, cały odcinek przy WANGu i przez pierwszych parędziesiąt metrów za wjazdem do parku.

Była to około 15min zmagania z górą. Po jakimś czasie udało mi się urwać Kamila, tak mi się wydawało w tamtej chwili. Jazda pod górę była dość monotonna, jakby nie było. Z przełożeniami nie było za dużo kombinacji, jedynie walka o utrzymanie kadencji na wybijających z rytmu kamolcach. Całą drogę od świątyni, do Strzechy Akademickiej pokonałem sam. Były momenty drobnych przetasowań. Zawodnicy z dołu mnie dochodzili jechali chwilę przede mną, później ja ich dochodziłem i zostawali z tyłu. Jednak z 3 osoby, z którymi tak się "czarowałem" odjechały mi. Cóż, nie mam nie wiadomo jak mocnej łydki, a starałem się jechać odpowiednio rozkładając siły. Udawało się nawet uciąć krótkie pogawędki podczas jazdy. Jednak nie była to ambitna wymiana zdań. Raczej coś w stylu "Oj idzie podjazd w łydkę" albo "Lekka to ona nie jest", co zazwyczaj spotykało się z odpowiedzią w stylu "No, ku... tak" :P uśmiech i dalej w górę. Mijane grupki wycieczkowiczów też były miłym zjawiskiem. Zabawny, a zarazem miły doping. Brawa, pokrzykiwanie "dawaj!", "hop hop!" i inne odgłosy podnosiły na duchu i dodawały sił. Fotografów amatoró też nie brakowało. Tak też się pokonywało kolejne kilometry, ciągle szukając optymalnej, możliwie mało telepiącej ścieżki. Do tego z każdym metrem wyżej spadała temperatura. Fakt, że rozgrzany i ciągle pracujący tego nie czułem, ale widok parujących(nie przesadzam) zawodników z przodu i to, że na okularach zaczęła pojawiać się większa mgła, dawało do myślenia. Do tego ta niefortunna para na okularach zmusiła mnie do ich zdjęcia, bo możliwość wytyczenia ścieżki z 30cm wyprzedzeniem nie miała sensu. Bez nich było jakoś tak dziwnie, ale bardziej przejrzyście:P
Na około kilometr przed Strzechą Akademicką znów doszedł mnie Kamil Dziedzic. Nie udało mi się utrzymać odpowiednio wysokiego tempa, szkoda. Trochę mi odjechał. Za kolejnych 100m doszedł mnie Michał, z którym jechałem do Karpacza. Szybka wymiana zdań i wyforował się przede mnie. Do strzechy Akademickiej trzymałem mu koło, dzięki temu znów doszedłem do zawodnika Whirlpool Teamu. Niestety nie na długo. Zaraz za wodopojem przy strzesze odjechał i on, i Michał.
Tak na marginesie. Zaobserwowałem ciekawą zależności, co potwierdza zaletę 29era. Michał mijał gościa na podobnym fullu do swojego, ale na kółkach 26". Zawodnik ten podskakiwał jak pijany ping pong na kamieniach, a Michał jak czołgiem równo przejechał obok. Daje to do myślenia...
Ja swoim rytmem i tempem pokonywałem kolejne metry. Starałem się utrzymać ich w polu widzenia, udawało się. Do tego udało się minąć kilku innych zawodników. Skręt w lewo na Spalonej Strażnicy i po całkiem płaskim odcinku, który łagodnie przeszedł w zjazd dokręciłem tempo. Szybkie wrzucenie na twardsze przełożenia i odpowiednie rozkręcanie, a prędkość sama wzrastała. W tym momencie zacząłem żałować, że zdjąłem okulary. Nawet przez myśl mi przeszło, żeby je założyć. Ale zdrowy rozsądek do tego nie dopuścił, bo puszczenie kierownicy na kamolcach przy prędkości ponad 40 i 50kmh, mogło się źle skończyć. Tak, więc zacząłem "płakać”, ale jakoś pokonałem ten odcinek. Nagle widok, który odkrył we mnie dodatkowe pokłady sił. Bo wstyd przyznać, ale w okolicy 9km zacząłem wątpić czy zdążę zmieścić się w swoim minimum. Jednak widok Domu Śląskiego i wjazd na "autostradę śnieżka" dodał mi sił. Zerknięcie na pulsometr 0:55:32, licznik pokazywał 12.10. Dam radę, nie ma opcji, że nie. Multiplikacja przełożenia, mocniejsze dokręcenie i dalsza jazda pod górę. Nogi zaczynały już delikatnie palić. Mijam palik z napisem 1km. No nie ma zmiłuj, naciskam jeszcze mocniej. Widzę przed sobą około 5 osób w odległości tak 50-60m. Cisnę co sił, bo to przecież końcówka. Doszedłem do nich, zaczynam mijać. Sam się sobie zacząłem dziwić skąd we mnie tyle sił, ale skoro mogę tak, to da się jeszcze szybciej. Minąłem ich, kolejna tabliczka 100m, czuję się jakby nogi palił mi żywy ogień. Droga zrobiła się jeszcze bardziej nierówna, bardziej stroma i zaczęło mocniej wiać. Nie chciałem się poddawać, ale żałowałem tylko jednego. Czemu mam rower na małych kołach, który jest tak podatny na nierówności... Ale walczyłem. Skręt w prawo i boczny wiatr zmienił się w najgorszy wmordę wiatr. Kawałek prosto, walka z wiatrem, ze sobą. Po lewej zaczęło się coś wyłaniać. Do tego ludzie na bokach drogi zaczęli głośniej klaskać i krzyczeć "już koniec! ostatni podjazd! dawaj!". Usłyszałem dźwięk komentarza i w myślach mówiłem sobie "to już koniec, dawaj mocniej, przecież możesz". Skręt w lewo i droga znów pochylona, jak przy wjeździe do świątyni, ale siły już inne. Przełożenie 22-32T, ostatnie możliwe przełożenie, jakie miałem. Bardziej miękko już się nie dało i mocno w górę. Ostatnie parę metrów, do odcięcia.

Meta, koniec, nie wierzę. Zatrzymuję pulsometr i jeszcze większa radość. 1:07:10! Zmieściłem się! Nie mogłem uwierzyć, że żółtodziób jakim jestem, pokonał 13,83km w poziomie i 1012m w pionie, w czasie jaki sobie postawił. Niesamowite uczucie, radość i poniekąd duma. Organizator uściska dłoń, zakłada pamiątkowy medal. Adrenalinka nadal działa. Miałem ochotę skakać i na tej ochocie się skończyło, bo ledwo stałem. Bardziej chciałem usiąść. Jednak musiałem znaleźć swoje rzeczy, wśród porozrzucanych toreb z numerami. Szybko zamontowałem się w bluzę i dresy. U góry spotkałem jeszcze Michała, chwila rozmowy trochę śmiechu i musiałem mu to przyznać, ma chłop stalową łydę. Łyk gorącej herbaty, konsumpcja batonika i banana z paczki żywnościowej i koniec wyścigu. Krótkiego wyścigu, ale jak satysfakcjonującego. Takiego, którym można sobie pokazać, że się da, jeśli tylko bardzo się czegoś chce. Takiego, którym można przesunąć sobie pewną granicę jeszcze kawałek dalej.

Teraz zobaczymy co czas przyniesie, może za rok uda mi się zejść poniżej 65min? Ale do tej chwili jeszcze sporo wody musi upłynąć.
Jedyne czego żałuję, to tego, że nie było czasu(wiem jechałem wolno, ale treba było pilnować drogi), aby podziwiać widoki. Cóż, szkoda. Może kiedy indziej. Koniec końców, jest zadowolony i doszedłem do pewnego wniosku, który zamknie się w 2 słowach: NIENAWIDZĘ KAMOLCÓW!
A jeśli chodzi o suche dane, to prezentują się one następująco.
Pozycje jakie zająłem:
OPEN: 30/384
M2: 17/123
Międzyczasy/pozycję:
4km: 0:14:48/34
8,5km: 0:40:22/31
META: 1:07:02/30


Kategoria zawody

UPHILL na Śnieżkę - rozgrzewka

  • DST 4.76km
  • Czas 00:26
  • VAVG 10.98km/h
  • VMAX 46.90km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • HRmax 167( 83%)
  • HRavg 155( 77%)
  • Kalorie 365kcal
  • Sprzęt Biała Dama
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 12 sierpnia 2012 | dodano: 13.08.2012

Rozpoczęło się pobudki o 4(planowanej), a udało się 4:45. Szybkie ogarnięcie się i w drogę pod SkyTower na wyjazd. 6:30 byliśmy w drodze(Wojtek W., Michał D. i ja). Podróż spokojnie z jednym postojem. Fakt, że mieliśmy trochę opóźnienia, bo zamiast planowo o 8:30, a dotarliśmy jakoś 8:50. Pogoda była dość niepewna, ale od czasu do czasu przebijające się słońce napawało optymizmem. Szybkie ogarnięcie rowerów(zdjęcie z dachu) i w drogę po numer, koszulkę i oddanie cieplejszych rzeczy do ubrania na szczycie. Numer, jaki mi przypadł to 227. Później już pozostało ogarnięcie się do startu. Zrobienie izo, batonik przedstartowy, dopięcie wszystkiego do roweru i w siodełko.
W ramach rozgrzewki pokonanie kilku podjazdów dla rozkręcenia nogi, ale na spokojnie. Fakt, że mój wybór jazdy na krótko-krótko nie był najlepszym pomysłem na zjazdy. Ale lepiej tak, niż zagotować się na podjeździe. Rozwalił mnie widok jednego z zawodników z fajką na pół godziny przed startem. Ale co mu się dziwić, "przeca to góry i płucko czeba dotlenić" :P Później udanie się na linię startu honorowego(tak to chyba można nazwać) na stadionie i zajęcie miejsca w pierwszych rzędach. Później pozostał tylko start, góra i ja.


Kategoria trening, zawody

downhill ze Śnieżki

  • DST 13.83km
  • Teren 9.12km
  • Czas 00:57
  • VAVG 14.56km/h
  • VMAX 53.27km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • HRmax 135( 67%)
  • HRavg 118( 59%)
  • Kalorie 484kcal
  • Sprzęt Biała Dama
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 12 sierpnia 2012 | dodano: 13.08.2012


Po zakończonym wyścigu, była chwila wytchnienia, ale nie była ona zbyt miłą. Temperatura dała się weznaki(bagatela 4 stopnie Celcjusza). Po około godzinie wyczekiwania zaczęło delikatnie trząść za sprawą chmur, które skutecznie blokowały słońce i wiatru.

Przyszło tak stać prawie 2h, zanim zaczął się najdłuższy zjazd, jaki kiedykolwiek jechałem. Kolumna prawie 400 osób zaczęła się powoli toczyć w dół. Z początku było fajnie, ale z każdym kilometrem zapach palonych klocków i drętwiące ręce zaczynały drażnić. Były dwa postoje, żeby grupa się za bardzo nie rozciągnęła. Po raz kolejny musze przyznać, że kamienie, z których jest wykonana trasa na szczyt nie są fajne.


Kategoria 4fun, zawody

Bike Maraton Janowice Wielkie - rozgrzewka

  • DST 4.54km
  • Czas 00:13
  • VAVG 20.95km/h
  • VMAX 46.70km/h
  • Temperatura 21.0°C
  • HRmax 157( 78%)
  • HRavg 141( 70%)
  • Kalorie 162kcal
  • Sprzęt Biała Dama
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 4 sierpnia 2012 | dodano: 05.08.2012

Króciutka rozgrzewka przed startem. Delikatne przekręcenie na jednej górce z Łukaszem i powrót na linię startu. Nic szalonego.


Kategoria trening, zawody

Bike Maraton Janowice Wielkie - start

  • DST 45.34km
  • Teren 40.34km
  • Czas 02:40
  • VAVG 17.00km/h
  • VMAX 56.90km/h
  • Temperatura 23.0°C
  • HRmax 185( 92%)
  • HRavg 163( 81%)
  • Kalorie 2428kcal
  • Podjazdy 1503m
  • Sprzęt Biała Dama
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 4 sierpnia 2012 | dodano: 05.08.2012

Bike Maraton w Janowicach Wielkich zapowiadał się przednio. Zwłaszcza za sprawą prognoz i z widokami gór na miejscu. Dojazd w miłym towarzystwie też swoje dał. Jedynie pozostawało mieć nadzieję na dobry występ, choć innej możliwości nie widziałem. Założenie przed maratonem to pierwsza 100 i czas poniżej 2h30min.
Czas rozpoczęcia maratonu dobiegał końca i trzeba było się skierować w stronę sektora. Start z drugiego sektora był dla mnie lekkim zaskoczeniem, bo gotowy byłem na jazdę z ostatniego z racji opuszczania większości edycji. Na 5min przed stanąłem przy wejściu do niego, bo w nim już nie było miejsca. Zaczęło się odliczanie. 5, 4, 3, 2, 1, start. Wszystko w tym momencie było w moich rękach. No właściwie to nogach.
Sektor ruszył, pierwsze 100m spokojnie, bo miejsca mało. Dojazd do krzyżówki, trochę szerzej i zaczęło się kręcić. Początek asfaltem, więc od razu widły zblokowane i co chwila zrzucanie koronka niżej. Z ciekawości zerknąłem na licznik i nie wiem, kiedy, nawet tego nie poczułem, a na komputerku widać było 42kmh. No ładnie i to jeszcze delikatnie pod górkę. Dobrze, że nie w czubie a w grupie jechałem. Mogłem spokojnie przechodzić kolejnych zawodników. Slalom między nimi przysporzył mi sporo frajdy, ale wszystko oczywiście w granicach rozsądku. Delikatne zwolnienie, zakręt w prawo i pierwszy 5km podjazd. Prędkość na liczniku nieubłaganie zaczęła lecieć w dół. Spojrzenie na pulsometr 178bpm. Okej, utrzymać taki rytm i spokojnie, jeszcze z zapasem łyknę podjazd. Bardzo uważałem na kadencję i starałem się miękko kręcić, co nie szło na marne. Co chwilę dojeżdżałem do koło i hop przed zawodnika, sporadycznie mówiąc "jadę z prawej" czy "jadę z lewej". Pełna kulturka, informowałem gdzie będę, zawodnik często gęsto delikatnie zjeżdżał, a jak nie, to pilnował aktualnego toru jazdy. Super pozytyw. Także cały podjazd było mijanie, ale z rozsądnym rozłożeniem sił. Do momentu, kiedy złapałem koło chłopaka w zielonkawej koszulce, miał fajne tempo i wiedziałem, że może to być fajny zając na najbliższe kilometry. Cóż wszystko było super. Jednak spojrzenie na licznik nawet nie połowa podjazdu, a ja mam już prawie 20min w siodełku. Nie to się nie dzieje. Ale kręciłem dalej. Wreszcie dojazd do wypłaszczenia i pamiętałem z profilu trasy, że za nim będzie lekko z górki, a później znów podjazd. Chwila wytchnienia dla nóg? Skąd, że znowu. Trzeba było ciągle dokręcać, żeby utrzymać się w tym miejscu, które wypracowało się na podjeździe. Zrobiło się trochę bardziej stromo i układ drogi nie sprzyjał w kręceniu, lekki odpuszczenie i lecimy w dół. Mijam jednego, drugiego zawodnika na poboczu, walczącego z kapciem. Pomyślałem sobie "dobrze, że to nie ja, ale to raczej niemożliwe, jeszcze kapcia nie złapałem na ścigu". Pędziłem dalej, do momentu... Usłyszałem tylko głośne "JEB JEB" i wiedziałem, że w tym momencie dobiłem obie opony do obręczy. To się nie działo... Spojrzenie na koła, jest ok. Niestety okazało się, że nie. Końcówka zjazdu lekki łuk po asfalcie w prawo i podjazd, a mi zaczyna nosić rower. Patrzę na tył, jest cacy. Przód i... Osz kur... Kapeć, dorwałem snake'a. Wykrakałem, ale cóż nie ma co się załamywać. Zeskakuję z roweru, wypinam koło nie minęły 2min i przebita dętka wywalona z opony. Wkładam drugą, układam oponę i łapię za pompkę. W tym momencie wszystko się zawaliło i po 5min walki z nią, patrzę na uszczelkę. Wykruszyła się, no zajebiście?! W tej chwili stoję i nawołuję "pożyczysz pompkę", "ma ktoś pompkę pożyczyć". Mijali mnie i tylko zerkali. No zajefajnie. Najgorsze, że mijali mnie Ci zawodnicy, których objechałem w początkowej fazie podjazdu. Strata czasowa zaczęła mnie drażnić. Ale zatrzymał się ktoś "masz, oddasz gdzieś na mecie" i pojechał. Krzyknąłem tylko, że zaraz podpompuję i oddam jeszcze na trasie. Parenaście pociągnięć tłokiem, koło jakoś napompowane na siodło i jazda. Szybki look na pulsometr, straciłem koło 20min... Za dużo... Byłem tak podenerwowany całą sytuacją i chęcią odrobienia straty, że sam sie sobie dziwiłem. Wszystkich, którzy mnie minęli na moim przymusowym postoju mijałem jakby stali w miejscu. Cisnąłem co sił. Dojazd do rozjazdu kierunek MEGA.
Zaczął sie zjazd. Początkowo przyjemnie, ale z czasem zaczęło przybywać sporych i luźnych kamieni. O tak, to jest to, co lubię:) Techniczne zjazdy:) To poodrabiamy sobie:) Na zjazdach mijałem wszystkich jak tylko mogłem, tylko pokrzykiwanie, z której strony się pojawię, żeby kogoś i siebie przy okazji nie zabić. Jednak były chwile grozy, bo jeszcze nie raz słyszałem, jak obręcz dobija do przeszkody. Dojechałem do zawodnika, który pożyczył mi pompkę. "Będę na wypłaszczeniu z pompką czekał" krzyknąłem i jazda dalej. Po ok. 300m się zatrzymałem. Znów 3min straty na postój, ale musiałem oddać pożyczony sprzęt. Przekazałem, podziękowałem i jazda dalej. Ciągły OGIEŃ.
Ten przestój miał jednak więcej wad, niż strata czasowa. Zawodnicy, którzy niestety znaleźli się przede mną ewidentnie bali się tych zjazdów i wręcz stali w miejscu. Nie było to zbyt bezpieczne, ale leciałem na krawędzi. Cóż parę razy przez to leżałem, ale szybko się podnosiłem i jazda dalej. Do wymiany dętki na 5km, nie było osoby, która by mnie wyprzedziła. Ciągle kogoś mijałem i nic dziwnego, bo chyba całe 2 sektory mnie tam minęły.
Kolejny podjazd, znów miękko, znów mijanie "pachołków" i zjazd. Ale to jaki zjazd. Jazda w strumieniu, to było coś nowego. Powtarzałem sobie żeby jechać spokojnie. Cóż brawura brała górę. Rower tańczył jak opętany na śliskich kamieniach, ale jechało się dalej i ciągle ostro. Jedyne, co mi po głowie chodziło to "dzięki Bogu mam tarczówki" i "cholera, czemu posmarowałem łańcuch na suche warunki:/" W tym czasie mijam jedną, drugą, dziesiątą osobę, dojeżdżam do faceta w koszulce z czerwonymi akcentami, chcę go minąć po prawej i... Prawie metrowy uskok z ostrego kamienia na kamień... Mocne złapanie z heble i gleba. Rower strasznie załomotał na kamieniach. Nie mogę sie nad tym roztkliwiać. Szybko wstaje i równie szybko ląduje znów na ziemi. Skurcz w łydkę, a raczej skurcz jak sam skur... Poleciało mi z oczu i jak w amerykańskim filmie, niczym bohater obdzierany ze skóry i podnoszący ciężarówkę jednocześnie, aby uratować kotka znajdującego się pod nią, krzyknąłem. Udało się złapać stopę, mocne odciągnięcie jej. Jest lepiej, jeszcze chwila, moment. Okej już mogę stanąć, trzyma trochę, ale mogę stać. Łapie za rower i zbiegam ostatnie 100m zjazdu. Wskakuję na siodło, staję w korby i jazda dalej. Dalej mijanie pokrzykiwanie na zjazdach, przejazd w poprzek strumienia(ależ to był orzeźwiający prysznic), skręt w prawo i znów podjazd. Dawaj mocno do góry, mówiłem sobie. Jechała nim już grupa rozstrzelonych po całej długości, a właściwie rozciągnięta grupa zawodników. Mocne naciskanie i podciąganie pedałami i znów przesuwam się do przodu. Okazało się, że był to najdłuższy podjazd na trasie, a mi się go jakoś dziwnie dobrze przejechało. Choć w paru momentach szlag mnie trafił jak ktoś zatrzymywał się w poprzek dobrej ścieżki, żeby zejść i zacząć pchać rower. Do tego spojrzenie w stylu "ale, o co chodzi? Tego nie mogę podjechać to i ty nie pojedziesz" jak się przy nich przejeżdżało. Krew zalewała. Cóż... Zdarzają się i tacy. W międzyczasie wciągnąłem żelka, popiłem i obierałem sobie kolejne osoby za cel do pokonania widząc ich na paręnaście, parędziesiąt metrów przed sobą. Końcówka podjazdu, przechwycenie iso w kubeczku od chłopaka na bufecie, skręt w prawo do mety i wiem, że już z górki w tym momencie. Dosłownie. Po rozjeździe było cały czas w dół do mety, z jednym niegroźnym podjazdem.
Zarzucenie na blat i multiplikowanie tyłu. Jazda na krawędzi po szutrach, ale i adrenalinka. Bo nie ma to jak delikatnie uślizgujące się przednie koło na zakrętach(pewnie za sprawą za małego ciśnienia) szutrowej drogi przy prędkości ~50kmh.
Końcówka już bez rewelacji i emocji. Mocne dokręcanie i mijanie ostatnich osób, żeby złapać się w grupkę. No w sumie było nas 3, ale zawsze coś. W tyle osób wjechaliśmy do Janowic i zmierzaliśmy do mety. Ponownie okazałem dupa i na ostatnich dwóch zakrętach strasznie źle się ułożyłem i zostałem przyblokowany, co w ostateczności poskutkowało dojazdem na ostatniej pozycji z grupy trzech. Zatrzymanie pulsometru i wypięcie licznika, żeby już nie mierzyły czasu. Patrzę na pomiary i wyglądało to tragicznie. Licznik wskazał 2:24:32, a pulsometr 2:41:01.
Wreszcie koniec jazdy, nogi dały o sobie znać skurczami w każdym mięśniu. Więc spokojnie pokręciłem po miasteczku maratonu, aż się uspokoją i kierunek myjka. Umycie roweru, jako takie umycie siebie i po wyścigu.
Ale naszła mnie taka myśl... To nie jest normalne, żeby spędzić 3h na przygotowaniu sprzętu do startu, wydaniu 70zł na startowe, 50zł na dojazd i 30zł na odżywki, spędzeniu na rowerze ponad 2,5h, ubłoceniu się i później 5h na doprowadzeniu sprzętu do stanu używalności. Nie wspominając o kosztach związanych z zużyciem sprzętu po takim starcie(np. znów wymiana suportu). Jednak dziwne w tym nie są wydane pieniądze i czas poświęcony na wszystko, ale to, że sprawia to taką cholerną radość. Gdzie tu logika, ja się pytam?
Suma summarum, gdyby nie kapeć, było EKSTRA! Świetnie się jechało, noga podawała. Choć ciągle byłem podenerwowany, bo dobijałem obręczami do kamieni i mocno niepokoiły mnie odgłosy, jakie wydaje metal uderzający o kamienie. Wiem, że dałem z siebie wszystko i na własne życzenie złapałem ten defekt, co poskutkowało stratą czasową. Jakby nie było jazda na dętkach w zestawieniu ~1,7bar tył i ~1,4bar przód, to mało. Ale wole takie ryzyko i zyskać trochę na przyczepności. Fakt, że czas spędzony w siodełku był taki jak sobie zaplanowałem, jednak czas mierzony na przejazd był znacznie poniżej krytyki.
Ukończyłem na następujących miejscach:
OPEN 59/247
M2 24/60
Najbliższy star: UPHILL. To dopiero będzie przeżycie.

Foto z maratonu








W ramach ciekawostki, profil:


Kategoria XCM, zawody

VI Zielonogórskie Grand Prix MTB Amatorów 2012 - Ochla - rozjazd

  • DST 8.00km
  • Czas 00:21
  • VAVG 22.86km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • Kalorie 166kcal
  • Sprzęt Biała Dama
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 29 lipca 2012 | dodano: 30.07.2012

Powrót po wyścigu i zaliczenie myjki(stacja przy ul. Wyszyńskiego), żeby choć trochę jeszcze spłukać z niego błoto. oczywiście po myciu od ręki nałożona oliwa na łańcuch, a właściwie łańcuch zalany tak, że ociekał oliwą. Następnie kierunek dom.


Kategoria trening, zawody

VI Zielonogórskie Grand Prix MTB Amatorów 2012 - Ochla - rozgrzewka

  • DST 14.34km
  • Teren 8.20km
  • Czas 00:41
  • VAVG 20.99km/h
  • VMAX 43.10km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • HRmax 172( 86%)
  • HRavg 145( 72%)
  • Kalorie 514kcal
  • Sprzęt Biała Dama
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 29 lipca 2012 | dodano: 30.07.2012

Rozgrzewka polegająca na dojeździe na miejsce startu i obadanie trasy. Niestety pogoda nie napawała optymizmem od rana. Na szczęście przed wyjściem przestało padać i nawet zaczęło się wypogadzać. Podczas rozgrzewki ciągle czułem się najedzony i pomimo tego zjadłem batonika, kupionego eksperymatnalnie. Baton marki Vitarade zagości na stałe w moim menu przedstartowym ;P Całość rozgrzewki odbyła się ze słuchawkami w uszach, w których leciał Sum41. Okrążenie na jakim będzie wyścig było bardzo ciekawe. Pięć mocnych podjazdów(w tym dwa mega sztywne, wymagające jazdy na młynku w moim wypadku), dwa długie i jeden bliżej nieokreślony. Do tego dwa fajne single, które dzięki mokrej nawierzchni stały się bardziej wymagające technicznie.
Kółko przejechane, rower ubrudzony, ja również. Powoli zbliżał się moment startu, więc pozostało oczekiwać w okolicy linii start-meta.


Kategoria trening, zawody

VI Zielonogórskie Grand Prix MTB Amatorów 2012 - Ochla - start

  • DST 32.00km
  • Teren 32.00km
  • Czas 01:29
  • VAVG 21.57km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • HRmax 182( 91%)
  • HRavg 177( 88%)
  • Kalorie 1542kcal
  • Sprzęt Biała Dama
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 29 lipca 2012 | dodano: 30.07.2012

Miejscem startu ponownie była Ochla, gdzie poprzednio bardzo dobrze mi się pojechało. Fakt, że trasa trochę zmieniona. Właściwie to zupełnie inna, ale nadal ciekawa. Smaczku dołożył deszcz, który padał przed wyścigiem. Niestety łączyło się to z ciągłym strachem o uszkodzenie sprzętu... Jednak czułem się przygotowany i rozjeżdżony po ostatnich tygodniach. Także miałem bojowy nastrój i plan jazdy w taki sposób, aby widzieć czołówkę.
Start odbył się jak to zawsze na Zielonogórskim GP MTB o 11.00. Tym razem nie powtórzyłem błędów z poprzednich wyścigów i ustawiłem się w pierwszej linii. No na dwóch poprzednich startowałem z okolicy 5 i 3 linii, ale progres widoczny jest:P Fakt, że przed pierwszą linię weszli liderzy klasyfikacji, ale to nie był problem. Najważniejsze, że nie było przede mną żadnych maruderów.
Od startu poszło mocne tempo. Najważniejszym było utrzymanie koła i jazda w cieniu na pierwszych podjazdach. Wszystko szło dobrze i zgodnie z planem, aby nie stracić czołówki z oczu. Wszystko szło dobrze do około 4km, czyli połowy rundki. Był to 2 podjazd, kiedy zacząłem czuć, że nogi mam jakby z betonu:/ Jak to się mówi, zacząłem kręcić do tyłu. Najpierw zaczęło mi uciekać czoło grupy. Zostałem za Filipem z Dream Team i przez pewien czas się tasowaliśmy. Niestety na podjeździe do wierzy kryzys się nasilił... Puściłem koło rywala i starałem się jechać możliwie mocno. Obejrzałem się za siebie nikogo. Uff, całe szczęście. Jednak zacząłem mieć do siebie pretensję, że nie po to tyle się namęczyłem na treningach i zniosłem 4h w pociągu, muszę walczyć. Więc na koniec zacząłem podkręcać tempo i znów zobaczyłem Filipa. Miałem zająca, wystarczyło go dorwać. Tym bardziej, że za wieżą był wjazd w singla, który dzięki opadom stał się jeszcze bardziej techniczny. To była moja szansa. Szansa na OTB... Wjechałem w sekcję zbyt pewien siebie i szybko dostałem lekcję pokory. Trochę się potłukłem, bywa.
Usłyszałem, że zbliżają się kolejni zawodnicy. Była to czteroosobowa grupka. Zdążyłem chwycić rower i ściągnąć go ze ścieżki, żeby nie przyczynić się do czyjegoś upadku. Minęli mnie, więc i ja się wbiłem w siodełko. Nie było to jednak zbyt kolorowe... Biodro nawala jak cholera przy każdym ruchu nogi, łokieć daje znać o każdej nierówności. Zacisnąłem zęby i jechałem dalej. Niestety rytm był nie taki, jakim być powinien. Pozostała część pierwszego kółka to było przyzwyczajanie się do "bólu" i powrót do rytmu. Na ostatnim sztywnym podjeździe udało się wrócić na obroty. Pościg rozpoczął się na nowo.
W połowie drugiego kółka doszedłem grupkę 4 zawodników, którzy minęli mnie po upadku. Pierwszy sztywniejszy podjazd, jeden za mną. Drugi, kolejnych dwóch. Został jeszcze chłopak z Wheeler Teamu. Chwilę za nim jechałem, aż do kolejnego podjazdu, który wyciągał z łydki ile się da. Został za mną. Trochę ulżyło. Jednak widok dwójki zawodników na szczycie każdego z podjazdów, kiedy ja je zaczynałem wzmagał we mnie wolę walki. Tym bardziej, że na końcu drugiej rundy tata(dzielnie mnie dopingował, pomimo nieprzychylnej pogody) krzyknął "dawaj, jesteś 10". Nie stanąłem w korby, bo wiedziałem, że mam jeszcze dwa kółka i kilka mocnych podjazdów na każdym z nich. Jednak wiedziałem, że zwolnić nie mogę. Do tego szybka kalkulacja w głowie i wyszło mi, że w M2 jestem 4. Cóż, byle dowieźć wynik, a jak się uda to wejść wyżej.
Całe trzecie kółko starałem się zachować dystans miedzy sobą, a chłopakiem z Wheeler Team. Robiłem coś, czego robić się nie powinno i oglądałem się za siebie. Ale miałem spokojniejszą głową, bo w jakiś sposób mogłem kontrolować przebieg ścigu między nami. Uspakajało mnie tym bardziej to, że na każdym z podjazdów znikał. Niestety wypłaszczenia też były i prawie dało się odczuć jego oddech na karku. Postanowiłem wycisnąć ile się da na jagodowym(jeden z dwóch następujących po sobie sztywnych podjazdów, gdzie jechało się praktycznie z młynka). Cóż, w połowie okrążenia zaczął padać deszcz... Na śliskim już jagodowym zrobiło się jeszcze gorzej. Udało się wjechać do połowy, koło zaczęło kręcić się w miejscu. Więc wypad z siodełka i biegiem do góry, starając się nie zwracać uwagi na kurcze w łydkach w czasie biegu. Dystans utrzymany, wszystko prawie w najlepszym porządku. Prawie, bo nadal jechałem 4:/
Na czwartym, ostatnim kółku bez zmian. Ale pojawiła się iskierka nadziei na lepszy wynik. Bo dwójka, która na podjazdach była w zasięgu wzroku zaczęła być coraz bliżej mnie. Baa... Zrobiło się ich trzech. Ten trzeci, miał wyraźnie gorsze tempo, ale nadal był przed. Stopniowi go dochodziłem. Jak zobaczyłem, że jest to chłopak z M2, wykrzesałem z siebie wszytko, co jeszcze miałem. Jeden podjazd jest bliżej. Zjazd jeszcze bliżej. Wjechaliśmy na szutrowy podjazd do wierzy. Początkowo traciłem z 10m, ale szybko jego przewaga stopniała i byłem już przed nim. Słyszałem, że wsiadł mi na koło. Nie trwało to zbyt długo. Zrzucenie koronkę niżej z tyłu, podkręcenie tempa i... Cisza, został. Zobaczyłem tylko, że kolejna osoba zniknęła na wjeździe do singla, gdzie na pierwszym kółku przeleciałem przez kierownicę. Zmotywowany popędziłem za nim. Cóż na jagodowym znów zszedłem z roweru. Ale do tej pory nie wiem, czemu szedłem a nie biegłem. Bywa. Drugi sztywny podjazd. Tym razem w siodełku, a ścigany przeze mnie zawodnik szedł. To była moja szansa. Cóż... Nie udało się go dogonić. Utrzymał dystans do samego końca i na mecie miał 9 sekund przewagi. Gdyby tylko był jeszcze jeden podjazd, albo chociaż okrążenie.
Tak czy inaczej było dobrze. Zaliczyłem OTB, pozbierałem się i dojechałem na pudle.
Mogę mieć i mam do siebie pretensję o parę rzeczy. Chociażby to, że stając na starcie ciągle czułem, że coś mam w żołądku. Dalej. Głupi błąd i wywrotka, której można było uniknąć. Tak na marginesie... OTB zaliczone dzięki wypinającym się pedałom... Do tego podczas gleby straciłem licznik...
Po wszystkim jeszcze wizyta w ambulansie, co by rany przemyć i kąpiel bike'a w prysznicu polowym. Pomimo 21 lat na karku, nadal uważam, że woda utleniona jest narzędziem tortur wymyślonym do zadawania bólu osobom i tak już cierpiącym z powody uszkodzenia skóry :P
Podsumowując. Dystans wyścigu 32km, 4 rudny po 8km z 5 mocnymi i 3 też dającymi się odczuć podjazdami na każdej pokonany raczej dobrze i teraz już nic nie zmienię. Mogę tylko wyciągnąć wnioski.
Uplasowałem się na następujących pozycjach:
OPEN 8/51
M2 3/10
Łączny czas drugiego wyścigu na Ochli to 1:29:25
Każde okrążenie osobno z zajmowanym na nim miejscem:
1) 00:21:40/13
2) 00:22:08/9
3) 00:22:59/9
4) 00:22:38/8
Po wyścigu sytuacja w generalce wygląda następująco:
OPEN 6 (3296pkt)
M2 3 (3536pkt)


Kategoria XCO, zawody