UPHILL na Śnieżkę - start
-
DST
13.83km
-
Teren
9.12km
-
Czas
01:07
-
VAVG
12.39km/h
-
VMAX
56.90km/h
-
Temperatura
18.0°C
-
HRmax
182( 91%)
-
HRavg
178( 89%)
-
Kalorie 1166kcal
-
Podjazdy
1012m
-
Sprzęt Biała Dama
-
Aktywność Jazda na rowerze
Z pozytywnym i bojowym nastawieniem pojawiłem się na linii startu honorowego na stadionie w Karpaczu. Plan minimum, jak sobie postanowiłem dzień wcześniej był następujący: miejsce w pierwszej 40 OPEN i czas poniżej 75min na szczycie. Udało się ustawić w okolicy 5-6 rzędu, obok stał kolega z podróży Michał. Trochę gadki, śmiechu i ostatnie pytania do niego odnośnie góry, bo pokonywał ją już 2 raz. Warto, więc było skorzystać z wiedzy kogoś doświadczonego i jego porad odnośnie zdobywania "Królewny Śnieżki". Jest 9:55, kolumna przemieszcza się na linię startu właściwego na głównej ulicy przy DW Bachus. Ostatnie komunikaty organizatora, szybka zmiana kompresji w widłach(początek po asfalcie i zbędne jest pompowanie widelca), zerknięcie czy przełożenie jest właściwe, ostatni łyk izo przed startem. Wszystko gotowe i rozpoczęło się odliczanie. Padło START, rozległa się syrena z wozu pilotującego stawkę, pulsometr zaczął odliczać moje 75min i w drogę.
Początek jak to zawsze ostry. Slalom między zawodnikami, którzy pojawili się z przodu i dokręcanie tempa. Jakby nie patrzeć pierwsze 500m podjazdu pokonałem z prędkością blisko 30kmh, później było spokojniej. Cały asfaltowy odcinek z centrum Karpacza, aż do wjazdu przy świątyni WANG jechałem z prędkością między 20-22kmh. Fakt, że łatwo na asfalcie o takie i wyższe prędkości, jednak nie chciałem się zajechać na samym początku. Jakoś w połowie odcinka grupa się rozciągnęła i jechałem widząc małe pociągi przed sobą, bądź też je mijając. Ten asfaltowy odcinek miał jeszcze jedną zaletę. Żadnych samochodów, także można było każdy łuk optymalnie pokonać, nie martwiąc się o potrącenie. Jazda była dobra, starałem się utrzymać rytm nucąc sobie przy tym "mniej niż zero"(do tej pory nie wiem, czemu akurat to...). No i nadszedł moment, kiedy ukazał się mocno nachylony, kamienisty podjazd do świątyni WANG. Szybkie zamieszanie na koronkach. Redukcja z przodu na młynek i zrzucenie na kasecie dwie koronki w niżej, aby kadencji nie stracić i jazda. W tym momencie zaczęło się podciąganie łańcucha o koronkę wyżej i wyżej, i wyżej. Na przełożeniu 22-28T, lekko kręcąc minąłem paru zawodników, którzy nie wiem czemu, pokonywali ten podjazd ambitnie z łydki... Zobaczyłem zawodnika Whirlpool Teamu, Kamila Dziedzicia. Postanowiłem go dojść. Udało się, ba nawet go minąłem. Jednak nie dał za wygraną i zaczęliśmy się tasować, cały odcinek przy WANGu i przez pierwszych parędziesiąt metrów za wjazdem do parku.
Była to około 15min zmagania z górą. Po jakimś czasie udało mi się urwać Kamila, tak mi się wydawało w tamtej chwili. Jazda pod górę była dość monotonna, jakby nie było. Z przełożeniami nie było za dużo kombinacji, jedynie walka o utrzymanie kadencji na wybijających z rytmu kamolcach. Całą drogę od świątyni, do Strzechy Akademickiej pokonałem sam. Były momenty drobnych przetasowań. Zawodnicy z dołu mnie dochodzili jechali chwilę przede mną, później ja ich dochodziłem i zostawali z tyłu. Jednak z 3 osoby, z którymi tak się "czarowałem" odjechały mi. Cóż, nie mam nie wiadomo jak mocnej łydki, a starałem się jechać odpowiednio rozkładając siły. Udawało się nawet uciąć krótkie pogawędki podczas jazdy. Jednak nie była to ambitna wymiana zdań. Raczej coś w stylu "Oj idzie podjazd w łydkę" albo "Lekka to ona nie jest", co zazwyczaj spotykało się z odpowiedzią w stylu "No, ku... tak" :P uśmiech i dalej w górę. Mijane grupki wycieczkowiczów też były miłym zjawiskiem. Zabawny, a zarazem miły doping. Brawa, pokrzykiwanie "dawaj!", "hop hop!" i inne odgłosy podnosiły na duchu i dodawały sił. Fotografów amatoró też nie brakowało. Tak też się pokonywało kolejne kilometry, ciągle szukając optymalnej, możliwie mało telepiącej ścieżki. Do tego z każdym metrem wyżej spadała temperatura. Fakt, że rozgrzany i ciągle pracujący tego nie czułem, ale widok parujących(nie przesadzam) zawodników z przodu i to, że na okularach zaczęła pojawiać się większa mgła, dawało do myślenia. Do tego ta niefortunna para na okularach zmusiła mnie do ich zdjęcia, bo możliwość wytyczenia ścieżki z 30cm wyprzedzeniem nie miała sensu. Bez nich było jakoś tak dziwnie, ale bardziej przejrzyście:P
Na około kilometr przed Strzechą Akademicką znów doszedł mnie Kamil Dziedzic. Nie udało mi się utrzymać odpowiednio wysokiego tempa, szkoda. Trochę mi odjechał. Za kolejnych 100m doszedł mnie Michał, z którym jechałem do Karpacza. Szybka wymiana zdań i wyforował się przede mnie. Do strzechy Akademickiej trzymałem mu koło, dzięki temu znów doszedłem do zawodnika Whirlpool Teamu. Niestety nie na długo. Zaraz za wodopojem przy strzesze odjechał i on, i Michał.
Tak na marginesie. Zaobserwowałem ciekawą zależności, co potwierdza zaletę 29era. Michał mijał gościa na podobnym fullu do swojego, ale na kółkach 26". Zawodnik ten podskakiwał jak pijany ping pong na kamieniach, a Michał jak czołgiem równo przejechał obok. Daje to do myślenia...
Ja swoim rytmem i tempem pokonywałem kolejne metry. Starałem się utrzymać ich w polu widzenia, udawało się. Do tego udało się minąć kilku innych zawodników. Skręt w lewo na Spalonej Strażnicy i po całkiem płaskim odcinku, który łagodnie przeszedł w zjazd dokręciłem tempo. Szybkie wrzucenie na twardsze przełożenia i odpowiednie rozkręcanie, a prędkość sama wzrastała. W tym momencie zacząłem żałować, że zdjąłem okulary. Nawet przez myśl mi przeszło, żeby je założyć. Ale zdrowy rozsądek do tego nie dopuścił, bo puszczenie kierownicy na kamolcach przy prędkości ponad 40 i 50kmh, mogło się źle skończyć. Tak, więc zacząłem "płakać”, ale jakoś pokonałem ten odcinek. Nagle widok, który odkrył we mnie dodatkowe pokłady sił. Bo wstyd przyznać, ale w okolicy 9km zacząłem wątpić czy zdążę zmieścić się w swoim minimum. Jednak widok Domu Śląskiego i wjazd na "autostradę śnieżka" dodał mi sił. Zerknięcie na pulsometr 0:55:32, licznik pokazywał 12.10. Dam radę, nie ma opcji, że nie. Multiplikacja przełożenia, mocniejsze dokręcenie i dalsza jazda pod górę. Nogi zaczynały już delikatnie palić. Mijam palik z napisem 1km. No nie ma zmiłuj, naciskam jeszcze mocniej. Widzę przed sobą około 5 osób w odległości tak 50-60m. Cisnę co sił, bo to przecież końcówka. Doszedłem do nich, zaczynam mijać. Sam się sobie zacząłem dziwić skąd we mnie tyle sił, ale skoro mogę tak, to da się jeszcze szybciej. Minąłem ich, kolejna tabliczka 100m, czuję się jakby nogi palił mi żywy ogień. Droga zrobiła się jeszcze bardziej nierówna, bardziej stroma i zaczęło mocniej wiać. Nie chciałem się poddawać, ale żałowałem tylko jednego. Czemu mam rower na małych kołach, który jest tak podatny na nierówności... Ale walczyłem. Skręt w prawo i boczny wiatr zmienił się w najgorszy wmordę wiatr. Kawałek prosto, walka z wiatrem, ze sobą. Po lewej zaczęło się coś wyłaniać. Do tego ludzie na bokach drogi zaczęli głośniej klaskać i krzyczeć "już koniec! ostatni podjazd! dawaj!". Usłyszałem dźwięk komentarza i w myślach mówiłem sobie "to już koniec, dawaj mocniej, przecież możesz". Skręt w lewo i droga znów pochylona, jak przy wjeździe do świątyni, ale siły już inne. Przełożenie 22-32T, ostatnie możliwe przełożenie, jakie miałem. Bardziej miękko już się nie dało i mocno w górę. Ostatnie parę metrów, do odcięcia.
Meta, koniec, nie wierzę. Zatrzymuję pulsometr i jeszcze większa radość. 1:07:10! Zmieściłem się! Nie mogłem uwierzyć, że żółtodziób jakim jestem, pokonał 13,83km w poziomie i 1012m w pionie, w czasie jaki sobie postawił. Niesamowite uczucie, radość i poniekąd duma. Organizator uściska dłoń, zakłada pamiątkowy medal. Adrenalinka nadal działa. Miałem ochotę skakać i na tej ochocie się skończyło, bo ledwo stałem. Bardziej chciałem usiąść. Jednak musiałem znaleźć swoje rzeczy, wśród porozrzucanych toreb z numerami. Szybko zamontowałem się w bluzę i dresy. U góry spotkałem jeszcze Michała, chwila rozmowy trochę śmiechu i musiałem mu to przyznać, ma chłop stalową łydę. Łyk gorącej herbaty, konsumpcja batonika i banana z paczki żywnościowej i koniec wyścigu. Krótkiego wyścigu, ale jak satysfakcjonującego. Takiego, którym można sobie pokazać, że się da, jeśli tylko bardzo się czegoś chce. Takiego, którym można przesunąć sobie pewną granicę jeszcze kawałek dalej.
Teraz zobaczymy co czas przyniesie, może za rok uda mi się zejść poniżej 65min? Ale do tej chwili jeszcze sporo wody musi upłynąć.
Jedyne czego żałuję, to tego, że nie było czasu(wiem jechałem wolno, ale treba było pilnować drogi), aby podziwiać widoki. Cóż, szkoda. Może kiedy indziej. Koniec końców, jest zadowolony i doszedłem do pewnego wniosku, który zamknie się w 2 słowach: NIENAWIDZĘ KAMOLCÓW!
A jeśli chodzi o suche dane, to prezentują się one następująco.
Pozycje jakie zająłem:
OPEN: 30/384
M2: 17/123
Międzyczasy/pozycję:
4km: 0:14:48/34
8,5km: 0:40:22/31
META: 1:07:02/30
Kategoria zawody
komentarze
Świetnie Ci poszło, a i opis zacny.