Bike Maraton Janowice Wielkie - start
-
DST
45.34km
-
Teren
40.34km
-
Czas
02:40
-
VAVG
17.00km/h
-
VMAX
56.90km/h
-
Temperatura
23.0°C
-
HRmax
185( 92%)
-
HRavg
163( 81%)
-
Kalorie 2428kcal
-
Podjazdy
1503m
-
Sprzęt Biała Dama
-
Aktywność Jazda na rowerze
Bike Maraton w Janowicach Wielkich zapowiadał się przednio. Zwłaszcza za sprawą prognoz i z widokami gór na miejscu. Dojazd w miłym towarzystwie też swoje dał. Jedynie pozostawało mieć nadzieję na dobry występ, choć innej możliwości nie widziałem. Założenie przed maratonem to pierwsza 100 i czas poniżej 2h30min.
Czas rozpoczęcia maratonu dobiegał końca i trzeba było się skierować w stronę sektora. Start z drugiego sektora był dla mnie lekkim zaskoczeniem, bo gotowy byłem na jazdę z ostatniego z racji opuszczania większości edycji. Na 5min przed stanąłem przy wejściu do niego, bo w nim już nie było miejsca. Zaczęło się odliczanie. 5, 4, 3, 2, 1, start. Wszystko w tym momencie było w moich rękach. No właściwie to nogach.
Sektor ruszył, pierwsze 100m spokojnie, bo miejsca mało. Dojazd do krzyżówki, trochę szerzej i zaczęło się kręcić. Początek asfaltem, więc od razu widły zblokowane i co chwila zrzucanie koronka niżej. Z ciekawości zerknąłem na licznik i nie wiem, kiedy, nawet tego nie poczułem, a na komputerku widać było 42kmh. No ładnie i to jeszcze delikatnie pod górkę. Dobrze, że nie w czubie a w grupie jechałem. Mogłem spokojnie przechodzić kolejnych zawodników. Slalom między nimi przysporzył mi sporo frajdy, ale wszystko oczywiście w granicach rozsądku. Delikatne zwolnienie, zakręt w prawo i pierwszy 5km podjazd. Prędkość na liczniku nieubłaganie zaczęła lecieć w dół. Spojrzenie na pulsometr 178bpm. Okej, utrzymać taki rytm i spokojnie, jeszcze z zapasem łyknę podjazd. Bardzo uważałem na kadencję i starałem się miękko kręcić, co nie szło na marne. Co chwilę dojeżdżałem do koło i hop przed zawodnika, sporadycznie mówiąc "jadę z prawej" czy "jadę z lewej". Pełna kulturka, informowałem gdzie będę, zawodnik często gęsto delikatnie zjeżdżał, a jak nie, to pilnował aktualnego toru jazdy. Super pozytyw. Także cały podjazd było mijanie, ale z rozsądnym rozłożeniem sił. Do momentu, kiedy złapałem koło chłopaka w zielonkawej koszulce, miał fajne tempo i wiedziałem, że może to być fajny zając na najbliższe kilometry. Cóż wszystko było super. Jednak spojrzenie na licznik nawet nie połowa podjazdu, a ja mam już prawie 20min w siodełku. Nie to się nie dzieje. Ale kręciłem dalej. Wreszcie dojazd do wypłaszczenia i pamiętałem z profilu trasy, że za nim będzie lekko z górki, a później znów podjazd. Chwila wytchnienia dla nóg? Skąd, że znowu. Trzeba było ciągle dokręcać, żeby utrzymać się w tym miejscu, które wypracowało się na podjeździe. Zrobiło się trochę bardziej stromo i układ drogi nie sprzyjał w kręceniu, lekki odpuszczenie i lecimy w dół. Mijam jednego, drugiego zawodnika na poboczu, walczącego z kapciem. Pomyślałem sobie "dobrze, że to nie ja, ale to raczej niemożliwe, jeszcze kapcia nie złapałem na ścigu". Pędziłem dalej, do momentu... Usłyszałem tylko głośne "JEB JEB" i wiedziałem, że w tym momencie dobiłem obie opony do obręczy. To się nie działo... Spojrzenie na koła, jest ok. Niestety okazało się, że nie. Końcówka zjazdu lekki łuk po asfalcie w prawo i podjazd, a mi zaczyna nosić rower. Patrzę na tył, jest cacy. Przód i... Osz kur... Kapeć, dorwałem snake'a. Wykrakałem, ale cóż nie ma co się załamywać. Zeskakuję z roweru, wypinam koło nie minęły 2min i przebita dętka wywalona z opony. Wkładam drugą, układam oponę i łapię za pompkę. W tym momencie wszystko się zawaliło i po 5min walki z nią, patrzę na uszczelkę. Wykruszyła się, no zajebiście?! W tej chwili stoję i nawołuję "pożyczysz pompkę", "ma ktoś pompkę pożyczyć". Mijali mnie i tylko zerkali. No zajefajnie. Najgorsze, że mijali mnie Ci zawodnicy, których objechałem w początkowej fazie podjazdu. Strata czasowa zaczęła mnie drażnić. Ale zatrzymał się ktoś "masz, oddasz gdzieś na mecie" i pojechał. Krzyknąłem tylko, że zaraz podpompuję i oddam jeszcze na trasie. Parenaście pociągnięć tłokiem, koło jakoś napompowane na siodło i jazda. Szybki look na pulsometr, straciłem koło 20min... Za dużo... Byłem tak podenerwowany całą sytuacją i chęcią odrobienia straty, że sam sie sobie dziwiłem. Wszystkich, którzy mnie minęli na moim przymusowym postoju mijałem jakby stali w miejscu. Cisnąłem co sił. Dojazd do rozjazdu kierunek MEGA.
Zaczął sie zjazd. Początkowo przyjemnie, ale z czasem zaczęło przybywać sporych i luźnych kamieni. O tak, to jest to, co lubię:) Techniczne zjazdy:) To poodrabiamy sobie:) Na zjazdach mijałem wszystkich jak tylko mogłem, tylko pokrzykiwanie, z której strony się pojawię, żeby kogoś i siebie przy okazji nie zabić. Jednak były chwile grozy, bo jeszcze nie raz słyszałem, jak obręcz dobija do przeszkody. Dojechałem do zawodnika, który pożyczył mi pompkę. "Będę na wypłaszczeniu z pompką czekał" krzyknąłem i jazda dalej. Po ok. 300m się zatrzymałem. Znów 3min straty na postój, ale musiałem oddać pożyczony sprzęt. Przekazałem, podziękowałem i jazda dalej. Ciągły OGIEŃ.
Ten przestój miał jednak więcej wad, niż strata czasowa. Zawodnicy, którzy niestety znaleźli się przede mną ewidentnie bali się tych zjazdów i wręcz stali w miejscu. Nie było to zbyt bezpieczne, ale leciałem na krawędzi. Cóż parę razy przez to leżałem, ale szybko się podnosiłem i jazda dalej. Do wymiany dętki na 5km, nie było osoby, która by mnie wyprzedziła. Ciągle kogoś mijałem i nic dziwnego, bo chyba całe 2 sektory mnie tam minęły.
Kolejny podjazd, znów miękko, znów mijanie "pachołków" i zjazd. Ale to jaki zjazd. Jazda w strumieniu, to było coś nowego. Powtarzałem sobie żeby jechać spokojnie. Cóż brawura brała górę. Rower tańczył jak opętany na śliskich kamieniach, ale jechało się dalej i ciągle ostro. Jedyne, co mi po głowie chodziło to "dzięki Bogu mam tarczówki" i "cholera, czemu posmarowałem łańcuch na suche warunki:/" W tym czasie mijam jedną, drugą, dziesiątą osobę, dojeżdżam do faceta w koszulce z czerwonymi akcentami, chcę go minąć po prawej i... Prawie metrowy uskok z ostrego kamienia na kamień... Mocne złapanie z heble i gleba. Rower strasznie załomotał na kamieniach. Nie mogę sie nad tym roztkliwiać. Szybko wstaje i równie szybko ląduje znów na ziemi. Skurcz w łydkę, a raczej skurcz jak sam skur... Poleciało mi z oczu i jak w amerykańskim filmie, niczym bohater obdzierany ze skóry i podnoszący ciężarówkę jednocześnie, aby uratować kotka znajdującego się pod nią, krzyknąłem. Udało się złapać stopę, mocne odciągnięcie jej. Jest lepiej, jeszcze chwila, moment. Okej już mogę stanąć, trzyma trochę, ale mogę stać. Łapie za rower i zbiegam ostatnie 100m zjazdu. Wskakuję na siodło, staję w korby i jazda dalej. Dalej mijanie pokrzykiwanie na zjazdach, przejazd w poprzek strumienia(ależ to był orzeźwiający prysznic), skręt w prawo i znów podjazd. Dawaj mocno do góry, mówiłem sobie. Jechała nim już grupa rozstrzelonych po całej długości, a właściwie rozciągnięta grupa zawodników. Mocne naciskanie i podciąganie pedałami i znów przesuwam się do przodu. Okazało się, że był to najdłuższy podjazd na trasie, a mi się go jakoś dziwnie dobrze przejechało. Choć w paru momentach szlag mnie trafił jak ktoś zatrzymywał się w poprzek dobrej ścieżki, żeby zejść i zacząć pchać rower. Do tego spojrzenie w stylu "ale, o co chodzi? Tego nie mogę podjechać to i ty nie pojedziesz" jak się przy nich przejeżdżało. Krew zalewała. Cóż... Zdarzają się i tacy. W międzyczasie wciągnąłem żelka, popiłem i obierałem sobie kolejne osoby za cel do pokonania widząc ich na paręnaście, parędziesiąt metrów przed sobą. Końcówka podjazdu, przechwycenie iso w kubeczku od chłopaka na bufecie, skręt w prawo do mety i wiem, że już z górki w tym momencie. Dosłownie. Po rozjeździe było cały czas w dół do mety, z jednym niegroźnym podjazdem.
Zarzucenie na blat i multiplikowanie tyłu. Jazda na krawędzi po szutrach, ale i adrenalinka. Bo nie ma to jak delikatnie uślizgujące się przednie koło na zakrętach(pewnie za sprawą za małego ciśnienia) szutrowej drogi przy prędkości ~50kmh.
Końcówka już bez rewelacji i emocji. Mocne dokręcanie i mijanie ostatnich osób, żeby złapać się w grupkę. No w sumie było nas 3, ale zawsze coś. W tyle osób wjechaliśmy do Janowic i zmierzaliśmy do mety. Ponownie okazałem dupa i na ostatnich dwóch zakrętach strasznie źle się ułożyłem i zostałem przyblokowany, co w ostateczności poskutkowało dojazdem na ostatniej pozycji z grupy trzech. Zatrzymanie pulsometru i wypięcie licznika, żeby już nie mierzyły czasu. Patrzę na pomiary i wyglądało to tragicznie. Licznik wskazał 2:24:32, a pulsometr 2:41:01.
Wreszcie koniec jazdy, nogi dały o sobie znać skurczami w każdym mięśniu. Więc spokojnie pokręciłem po miasteczku maratonu, aż się uspokoją i kierunek myjka. Umycie roweru, jako takie umycie siebie i po wyścigu.
Ale naszła mnie taka myśl... To nie jest normalne, żeby spędzić 3h na przygotowaniu sprzętu do startu, wydaniu 70zł na startowe, 50zł na dojazd i 30zł na odżywki, spędzeniu na rowerze ponad 2,5h, ubłoceniu się i później 5h na doprowadzeniu sprzętu do stanu używalności. Nie wspominając o kosztach związanych z zużyciem sprzętu po takim starcie(np. znów wymiana suportu). Jednak dziwne w tym nie są wydane pieniądze i czas poświęcony na wszystko, ale to, że sprawia to taką cholerną radość. Gdzie tu logika, ja się pytam?
Suma summarum, gdyby nie kapeć, było EKSTRA! Świetnie się jechało, noga podawała. Choć ciągle byłem podenerwowany, bo dobijałem obręczami do kamieni i mocno niepokoiły mnie odgłosy, jakie wydaje metal uderzający o kamienie. Wiem, że dałem z siebie wszystko i na własne życzenie złapałem ten defekt, co poskutkowało stratą czasową. Jakby nie było jazda na dętkach w zestawieniu ~1,7bar tył i ~1,4bar przód, to mało. Ale wole takie ryzyko i zyskać trochę na przyczepności. Fakt, że czas spędzony w siodełku był taki jak sobie zaplanowałem, jednak czas mierzony na przejazd był znacznie poniżej krytyki.
Ukończyłem na następujących miejscach:
OPEN 59/247
M2 24/60
Najbliższy star: UPHILL. To dopiero będzie przeżycie.
Foto z maratonu
W ramach ciekawostki, profil:
Kategoria XCM, zawody
komentarze
Bardzo ciekawie opisany wyścig, miło się czytało. Brawo za wytrwałość!